Początek wyprawy, przejazd - Węgry jaskinia Agetelek
29 czerwca 2007 (piątek)
18.00 - rozpoczynamy naszą kolejną podróż w nieznane pełni obaw: Rumunia, Cyganie i te klimaty? Co to będzie?
Stan licznika 190 689 km. Dokumenty, pieniądze, mapy, przewodniki... wszystko sprawdzaliśmy kilka razy! Jedziemy! Jakoś to będzie...
Pierwszy dłuższy postój na stacji benzynowej pod Rzeszowem.
30 czerwca 2007 (sobota)
9.00 - przekraczamy granicę w Barwinku i już jesteśmy na Słowacji. 11.40 - granica węgierska. Parę minut po 12. jesteśmy w Josfalo. To jest wyjście z jaskini Agetelek. Kierują nas do wejścia, przejeżdżamy samochodem do Agetelek. Trochę trudno się z Węgrami dogadać, ale jakoś udaje nam się kupić bilety wejściowe i powrotne na autobus. Za wszystko płacę kartą 5200 forintów. O 13. bardzo miła pani wpuszcza całą grupę do jaskini - sami Węgrzy, tylko my - bidulki - z Polski. Nic nie rozumiemy! Dostaliśmy kartkę z informacją o jaskini po angielsku - no to sobie poczytaliśmy i już wszystko wiemy :)))
Przed nami 2,5 godz. marszu wybetonowanym chodnikiem - pochylnia lub schodki, z boku przebiega suche koryto rzeki Styks.
Piękna jaskinia, ogromne stalaktyty. Odnosimy jednak wrażenie, że jaskinia jest zbyt sucha.
Podczas zwiedzania mijamy się z grupą osób z ogromnymi latarkami - to ci, co wchodzą do jaskiń na cały dzień (6-7 godz. zwiedzania).
Nasza trasa kończy się o 14.45, a autobus mamy o 15.30. Do czasu odjazdu autobusu zwiedzamy pobliski park.
Po powrocie do Agetelek poszukujemy kempingu, który okazuje się być bardzo blisko. Mamy niezły nocleg na przyzwoitym kempingu za 15 euro.
Wieczorem okazuje się, że nowiuteńkie klocki hamulcowe są zdarte do cna. Gdzie my na Węgrzech znajdziemy serwis Fiata? A jak się tu dogadać? Z rozmówek węgierskich wypisałam sobie słowa: naprawa, warsztat, hamulce i idę z tym do recepcji. A tam pani kieruje mnie do informacji turystycznej. W IT od konwersacji aż rozbolały ręce. W końcu udało mi się dostać do internetu i tu wspólnie znaleźliśmy 4 adresy serwisów w Koszycach (Słowacja) i jeden w Miszkolcu (Węgry).
Postanawiamy wrócić na Słowcję.
W Agetelek zwiedzamy jeszcze pobliskie szczyty, podziwiając krajobrazy przypominające naszą Suwalszczyznę. Docieramy nawet do jaskini Baralda, ale z powodu późnej pory jest już zamknięta.
Słowacja - Koszyce, Rumunia - Sapanta, Borsza
1 lipca 2007 (niedziela)
Noc na kempingu minęła spokojnie. Wracamy na Słowację. W niedzielę nic nie jest czynne, ale według mapy niedaleko Koszyc są dwa kempingi, więc spokojnie rozbijemy namiot. Szukając kempingów trafiamy nad zalew Mala Ida - Bukovec. Na mocno zdewastowanej plaży stoją jakieś stare domki letnie typu "wczesny Gierek", ale wynajmu to tu nie ma. Po wyczerpujących informacjach od pani z bufetu, drugiego kempingu już nie szukamy. Tymczasowo plażujemy...
Jakiś młody Słowak (posiadacz Fiata) oferuje pomoc i wskazuje nam drogę w Koszycach do stacji całodobowej. Niestety klocków hamulcowych tam nie mieli. Należało czekać do poniedziałku.
Wykorzystaliśmy czas na zwiedzanie miasta - przepiękna starówka z gotycką katedrą, muzyczna fontanna w parku, gdzie strumienie wody podrygiwały w rytm muzyki, barokowe budowle - w sumie sporo ciekawej architektury. Niestety, jak wszędzie są i paskudne blokowiska.
2 lipca 2007 (poniedziałek)
Już przed ósmą czekamy przy sklepie motoryzacyjnym. Po godzinie mamy nowe klocki, które Darek montuje bezpośrednio pod sklepem.
Ruszamy w kierunku Rumunii. Granicę przekraczamy ok. 13. w Csengersima-Dorolt.Wymieniamy euro na rony, kupujemy rovinietę i jedziemy przez Satu Mare - Negresti Oasdo Sapanta, gdzie znajduje się tzw. "wesoły cmentarz".
Na nagrobkach bardzo kolorowo malowane są profesje pochowanych tam osób, ich zainteresowania, skłonności, czasami ukazana jest ich tragiczna śmierć.
Cmentarz nadal czynny i nadal powstają tam malowane epitafia.
Mijamy piękne, niewielkie rozmiarowo świątynie. Podziwiamy budowlany rozmach Rumunii - w tej okolicy to wielki plac budowy.
Nawet w małych wsiach powstają piękne i kolorowe domy, często to nowoczesne konstrukcje z metalu i szkła.
Docieramy do Borszy gdzie chcemy znaleźć nocleg. Informacje w przewodniku nieaktualne. Jedyny hotel nie bardzo nam odpowiada. Zagadnięta na ulicy kobieta zaproponowała nam nocleg w swoim domu od razu zaznaczając "no plata" (bez opłat).
Zostaliśmy przyjęci bardzo gościnnie. Kąpiel, pyszna kolacja i jeszcze nocleg w małżeńskim łożu w czyściutkiej pościeli. Mieliśmy ogromne problemy z porozumiewaniem się, ale udało nam się ustalić, że wyjście na szlak mamy na wprost ich domu. Oszołomieni gościnnością i serdecznością długo nie mogliśmy zasnąć zastanawiając się, czy nas byłoby stać na takie gesty wobec np. Białorusinów? Podczas tej podróży jeszcze wielokrotnie mogliśmy liczyć na ogromną serdeczność, gościnność i bezinteresowną pomoc Rumunów.
Piertosul
3 lipca 2007 (wtorek)
Kiedy raniutko po cichutku chcieliśmy wyjść, odprowadzała nas Calina, zapewniając o dobrej pogodzie na ten dzień.
Uginając się pod ciężarem plecaków ruszamy na szlak. Po prawie dwóch godzinach marszu słabo znakowanym szlakiem, mijamy ostatnie zabudowania Borszy. Oj, słabiutko nam idzie wędrówka pod górę! Jest bardzo upalnie, plecaki ciążą niesamowicie, a droga ostro pnie się w górę.
Mijamy stację meteo, pozdrawiamy wyglądającą z okna kobietę. Na szlaku pusto, ale widoki mamy wspaniałe. Z daleka pozdrawiamy dwóch Czechów.
Zaczyna padać, odpoczywamy przeczekując deszcz w załomie skalnym. Deszcz zamienia się w grad, a miała być piękna pogoda. Na szczęście wszystko szybko mija i znowu mamy słońce.
Szczyt Pietrosul (2305) osiągamy o 13.30, po 7,5 godz. podejścia. (Według mapy to droga na 5-6 godzin). Ten zrujnowany budynek to pozostałośc po dawnej stacji meteorologicznej. Schodzimy piękną granią. Wieje dość silny wiatr. Ok. 16. spotykamy sympatyczną rodzinę z Warszawy. Chwilę wymieniamy się wrażeniami - idziemy w przeciwnych kierunkach.
Do miejsca noclegowego docieramy po 18. Jesteśmy zmęczeni. Silny wiatr, który cały czas nam towarzyszy, utrudnia postawienie namiotu. Grupa Czechów już ma obozowisko, chwilę rozmawiamy. Jest zimno. Przygotowujemy ciepły posiłek, a potem myjemy wszystkie naczynia lodowatą wodą ze strumyka.
Po zachodzie słońca wiatr wcale nie ucichł. Mamy obawy, czy nasz namiot wytrzyma ogromne podmuchy. Nocleg na graniach powyżej 2000m ma swoje minusy, ale wrażenia są bezcenne, szczególnie, gdy podziwia się przepiękne zachód słońca.
4 lipca 2007 (środa)
Namiot wytrzymał, my też. Ranek wita nas zachmurzonym niebem. Kiedy kończymy składać obozowisko, zaczyna padać deszcz.
Na szlaku towarzyszy nam silny, boczny wiatr. Chwilami trudno utrzymać równowagę, podmuchy wiatru zdają się odrywać nas od grani. Po godzinie marszu spodnie mamy całkowicie przemoczone. Kurtki jeszcze wytrzymują. W końcu pogoda poprawia się - rzeczy szybko wysychają. Tego dnia deszcz moczy nas jeszcze trzy razy.
Pogoda mocno nas doświadcza, ale też i nagradza pięknymi widokami. Idziemy we mgle, by za chwilę podziwiać w słońcu piękne krajobrazy. Szlak prawie pusty. Dwukrotnie mijamy niewielkie obozowiska z namiotami. Pewnie znowu Czesi.
Już na zejściu ze szlaku dopada nas potężna burza, a pioruny dwukrotnie wgniatają nas w ziemię. Na tej wysokości to bardzo niebezpieczne.
A po burzy ... słońce. Niestety szlak jest bardzo słabo oznakowany, trochę błądzimy i pewnie nadłożyliśmy kilka kilometrów. Mam kryzys, brakuje sił.
Odpoczywamy przy przepięknym wodospadzie. Wróciliśmy do cywilizacji - sporo tu ludzi, odpoczywają całymi rodzinami. Suszenie (ostatnie tego dnia), gorący posiłek i można maszerować dalej. Docieramy do asfaltu. Do Borsa Center mamy ok. 10 km (wg mapy). Postanawiamy skorzystać z Maxi-Taxi - to małe busiki, lokalny przewóz. Brak rozkładu jazdy.
Do Borsy wracamy furmanką. Woźnica sam zaproponował podwiezienie. Przez godzinę podziwiamy rumuńskie zabudowania z wysokości wyładowanej drewnem furmanki.
Kiedy po 19. docieramy do Borszy, "nasza" gospodyni już na nas czeka. Bardzo się o nas martwiła, bo pogoda tak nagle się zmieniła. Dostajemy gorący posiłek, ciasto, kąpiel i nocleg. Długo rozmawiamy, wymieniamy adresy, obiecujemy kontakt.
W nocy przetaczają się nad Borszą kolejne burze, błyskawice rozświetlają niebo. Ze zmęczenia długo nie możemy zasnąć, a potem rano trudno nam wstać.
Rumuńskie monastyry - polska wieś w Rumunii
5 lipca 2007 (czwartek)
O 7 rano czule żegnamy się z Olimpią i Kaliną. Jesteśmy mocno ujęci ich gościnnością. O zapłacie nie chcą słyszeć.
Pogoda tego dnia nas nie rozpieszcza. Deszcz pada coraz mocniej postanawiamy więc zwiedzić rumuńskie monastyry, wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Z Borszy trasą widokową udajemy się przez Park Narodowy Rodna w kierunku Carlibaba i dalej Campulung Moldovenesc.
Za przełęczą Pzyslop (1416m) zatrzymujemy się w cabana Alpina na śniadanie. Deszcz nadal pada, rozstawianie kuchni w takich warunkach nie należy do przyjemności. W cabanie spotykamy Jarka z Żywca, chwilkę wspólnie rozmawiamy o atrakcjach tego regionu.
Docieramy do monastyru Moldovita. Wszystkie monastyry w tym regionie są przepięknie malowane wewnątrz i na zewnątrz. W większości wewnątrz istnieją przedstawienia - symbole świąt prawosławnych (Zwiastowanie, Narodzenie itp.)
Oryginalne freski w monastyrze Moldovita pochodzą z XVI i XVII wieku. Ściany na zewnątrz świątyni przedstawiają np. oblężenie Konstantynopola, wizję Sądu Ostatecznego, wizerunek Św. Jerzego walczącego ze smokiem czy też fundatora Petru Raresa z rodziną. Taka malowana na zewnątrz świątynia budzi nasze ogromne zainteresowanie i podziw.
Wnętrze mroczne, ale niemal każdy fragment ścian pokrywają freski przedstawiające sceny z Pisma Św., męczeńską śmierć świętych. Szczególnie interesująco i sugestywnie pokazane są tortury świętych, np. obdzieranie ze skóry, rozrywanie końmi, czy wbijanie na pal. Te XVII-wieczne malowidła mogą być prekursorami dzisiejszego komiksu.
Monastyr Sucevita wraz z zespołem klasztornym jest otoczony ogromnym murem wysokim na 6m. Klasztor z początku XVIw. jest zaliczany do najpiękniejszych w Europie. Wzniesiony według zasad tzw. sztuki mołdawskiej.
Freski datowane są na koniec XVI w. pokrywają wszystkie ściany świątyni i utrzymane są w czerwono-niebieskiej kolorystyce. Cerkiew Sucevita była ostatnią na Bukowinie, w której malowano ściany zewnętrzne. Na uwagę zasługuje tzw. drabina cnót, gdzie niebo z ziemią łączy drabina, po której wspinają się mnisi - alegorie cnót wszelakich. Nie wszystkim udaje się dotrzeć na sam szczyt. Podziwiamy kunszt malarski i wizjonerskie ujęcie tematu.
Od Polaków spotkanych podczas obiadu dowiadujemy się o monastyrze Putna, który również warto zwiedzić. Klasztor zbudował władca Stefan Wielki, który chciał stworzyć tu mauzoleum kolejnych władców.
W zespole klasztornym mieści się też muzeum z ciekawymi eksponatami. Do najcenniejszych nalerzy ewangeliarz Stefana Wielkiego i ozdobna kapa pogrzebowa jego żony Marii. Znajduje się tam sporo ikon i naczyń liturgicznych.
Z Putnej udajemy się do Bisericy Arbore. Wewnątrz najmniejszej z oglądanych przez nas światyń trwały prace konserwatorskie.
Przyglądaliśmy się z zainteresowaniem pracy bardzo młodych konserwatorów, najpewniej jeszcze studentów.
Przed świątynią po raz pierwszy mamy do czynienia z żebrzącymi dziećmi, które nachalnie prosiły o cukierki. Nim zdążyliśmy sięgnąć do bagażnika, pojawili się niemieccy turyści i wszystkie dzieciaki natychmiast obległy niemieckie auta, zupełnie tracąc nami zainteresowanie.
Z powodu braku czasu nie zdążyliśmy zwiedzić monastyru w Humoroului. Może innym razem...
Późnym popołudniem docieramy do polskiej wsi, do Nowego Sołońca. Odnajdujemy Dom Polski, rozmawiamy z mieszkańcami wsi. W Domu Polskim rozgościli się już Polacy objeżdżający jeepami Rumunię. Początkowa niechęć i jakby lekceważenie landrowerowców z czasem ustępuje i już wieczorem wspólnie biesiadujemy. Oni kończą przygodę z Rumunią, my ją dopiero rozpoczynamy.
Nocujemy na podłodze, która stanowi scenę w świetlicy. Kilka lat temu gościł tu ówczesny prezydent A. Kwaśniewski. Po powrocie do kraju sfinansował rodakom w Rumunii fragment drogi.
Izworu Alb - wąwóz Bicaz -Czerwone Jezioro - Kościół obronny w Carta - Jezioro Św. Anny - Braszow
6 lipca 2007 (piątek)
Wstajemy bardzo wcześnie. Właściciele terenówek pogrążeni są jeszcze w głębokim śnie. Minęła kolejna noc w Rumunii, gdzie za nocleg nie płaciliśmy. Mamy z tego powodu spore oszczędności.
Z Nowego Sołońca udajemy się w kierunku gór Ceahlau. Nasza trasa biegnie wzdłuż ogromnego jeziora Muntelui. Jezioro przepiękne, podziwiamy wyraźnie widoczne linie różnego poziomu wody.
Jezioro kończy się wielką tamą.
W Bicaz kierujemy się do Parku Narodowego Ceahlau- Izvoru Alb. Tu wykupujemy nocleg - pokój z łazienką i telewizorem za 40 lei. Pogoda piekna, słonecznie i bardzo ciepło.
Dopiero o 12.00 ruszamy w góry. Kupujemy bilety i od razu na początku mylimy drogę. Szybko odnajdujemy szlak, ale tracimy cenne 30 minut. Przyjemna leśna dróżka zmienia się w męczące podejście, miejscami jest bardzo stromo.
Po prawie trzech godzinach marszu dociermy do cabana Dochia. W schronisku pijemy obrzydliwie ciepłą herbatę (po 1 lei). Drogę powrotną oznakowano na 4 godz. 30 min - to bardzo dużo! Pogoda zmieniła się: niebo zachmurzone, niewielka mgła zamieniła się w dużą mżawkę.
To było bardzo trudne zejście w silnym wietrze. Spod stóp osypywały się kamienie. Bardzo pomocne okazały się kije, szczególnie gdy zejścia były strome. W sumie nieźle nam poszło - w 2 godz. 45 min pokonaliśmy całą trasę.
W hotelowym pokoju ciepłą woda okazała się zbędnym luksusem. Ciśnienie było bardzo słabe, momentami wody wcale nie było. Ogromne pranie suszyło się na sznurku rozciągniętym w pokoju.
7 lipca 2007 (sobota)
W nocy dość mocno wiało. W pokoju wilgoć, nadal brak ciepłej wody. Zbieramy mokre ciuchy i już o 8 zdajemy klucze. Ruszamy w kierunku słynnego Cheie Bicazuli - wąwozu Bicaz.
Przejazd wąwozem robi niesamowite wrażenie. Wąziutka asfaltowa droga wije się wśród wysokich, dochodzących do 400m skał. Dnem wąwozu przepływa rzeka Bicazuli. Według przewodników to jeden z najpiękniejszych wąwozów w całych Karpatach, tworzący wrota między Mołdawią a Transylwanią.
W najwęższym i bardzo malowniczym miejscu wąwozu znajduje się mnóstwo kramów i sklepików z pamiątkami (taka nasza Gubałówka). Przeważają haftowane bawełniane bluzki i spódnice, sporo też ręcznie szydełkowanych serwet i obrusów.
Udajemy się nad pobliskie Czerwone Jezioro. Wielkie osuwisko skalne w 1837r. zatarasowało naturalny odpływ rzeki Bicaz i w ten sposób powstał największy w Karpatach zbiornik wodny o genezie osuwiskowej (12 ha).
Osobliwie wyglądają czerwone skały odbijające się w wodzie i kikuty drzew wystające z tafli jeziora.
Udajemy się w kierunku Braszowa.
Po drodze zwiedzamy kościół obronny w Carta, który swym wyglądem bardziej przypomina twierdzę niż świątynię.
Wewnątrz murów niewielki kościółek o rodowodzie gotyckim z ciekawym sklepieniem nad prezbiterium i drewniany ołtarz szafowy. Poza tym wystrój bardzo skromny, wręcz nieciekawy.
W Baile Tusnad skręcamy w kierunku Jeziora Św. Anny, które znajduje się w wygasłym kraterze wulkanu. Teren uznany jest za rezerwat przyrody i pobierana jest niewielka opłata.
Jezioro ma szczególnie dziwne, bardzo kamieniste i twarde dno - w dotyku jakby powierzchnia betonu. Objęcie terenu rezerwatem nie przeszkadza w rekreacyjnym wykorzystaniu jeziora. Kąpiel i plażowanie dozwolone.
Braszow wita nas szerokimi trópasmowymi ulicami i napisem na wzgórzu w stylu Hollywood. To jedno z największych miast Rumunii (ok.320 tys. mieszkańców).
Starówka Braszowa porównywana jest do krakowskiej, ale naszym zdaniem Kraków jest ładniejszy. Miasto piękne, bardzo czyste, zadbane. W kantorze na rynku chcieliśmy wymienić trochę euro. Wypisany był kurs - 3,12, ale jak przyszło do wypłaty to dawali już tylko 2,68. Pani tłumaczyła się, że ten pierwszy to kurs bankowy, a kantor zawsze daje mniej. Odwrotnie niż u nas. Transakcja nie była zrealizowana i mogłam się wycofać, ponieważ nie podpisałam dokumentów. Złożenie podpisu na kartce to już zaakceptowana transakcja.
Podziwiamy zabytki Braszowa: Casa Sfatului (ratusz) pośrodku dużego rynku, otaczające go przepiękne kolorowe, pięknie odnowione kamienice i Czarny Kościół Biserica Neagra. Ogromna kamienna gotycka świątynia w 1689 r. moocno ucierpiała w pożarze - spłonęły wszystkie drewniane elementy, a sadzę długo usuwano podczas kolejnych renowacji - stąd pochodzi nazwa. Czarny Kościół jest największą gotycką świątynią między Wiedniem a Stambułem. Długość 89m, szerokość 38, wysokość wieży 65m; posiada sześć portali i wnętrze trójnawowe.
Dcieramy do najwęższej uliczki w Europie - Strada Sforii (ulica Powrozów) liczy zaledwie 130 cm szerokości. Ulica to pozostałość oryginalnej średniowiecznej zabudowy miasta w obrębie murów obronnych. Mieszkali tu ludzie zajmujący się kręceniem sznuów.
Nocleg na kempingu Darste. Międzynarodowe towarzystwo, sporo osób podróżuje rowerami. Opłaty - 10 lei/osoba.
Zamek Drakuli - Zamek Chłopski w Viscri - Sighisoara - Biertan - Trasa Transfogarska
8 lipca 2007 (niedziela)
Raniutko opuszczamy kemping i ruszamy w kierunku Rasnov - jedziemy do zamku Drakuli w Bran. Wstęp 12 lei/os, parking 3 leje za godz.
Staramy się obejrzeć cały zamek w ciągu godziny. Akurat ta atrakcja turystyczna nie bardzo nas ciekawi.
Zamek tylko pozornie wydaje się wielki.
Wewnątrz małych pomieszczeń zgromadzono wiele ciekawych eksponatów z wyposażenia. Nie brakuje też podobizn Wlada Palownika (Drakuli) na koszulkach, kubkach i innych gadżetach sprzedawanych na straganach - komercja.
Ruszamy dalej. Zostawiamy z boku góry Bucegi, podziwiamy przepiękną panoramę gór fagarskich i jedziemy w kierunku Rupea, a potem do Viscri, wioski wpisanej na listę UNESCO, gdzie znajduje się zamek chłopski z warownym kościół.
Droga do Viscri jest fatalna: 7 km szutrowej drogi pełnej dziur, kurzu i kamieni. Sama wieś Viscri sprawia przygnębiające wrażenie: bród, bałagan w obejściach, rozwalające się bramy - ogólnie bardzo biednie. Droga wręcz nieprzejezdna. W wiosce pytamy o drogę młodego chłopaka. Mężczyzna płynną angielszczyzną dwukrotnie powoli tłumaczy, jak dotrzeć do zamku. Już w trakcie zwiedzania okazuje się, że to student, który pełni w czasie wakacji rolę kustosza obiektu.
Zamek zbudowano na wzgórzu. Wewnątrz murów obronnych znajduje się najcenniejszy zabytek - niewielki, malowany na biało kościółek ewangelicki z XII w. (była niedziela trwało nabożeństwo, kościół zwiedzaliśmy po zakończeniu mszy).
Mury obronne mają skomplikowaną i rozczłonkowaną budowę. Powstawały w XVII w. i były rozbudowywane według potrzeb.
Niektóre pomieszczenia nadawały się do dłuższego zamieszkiwania.
W obrębie muru ulokowano ciekawe muzeum, gdzie zgromadzono eksponaty, odzież, narzędzia i elementy wyposażenia.
Z Viscri jedziemy na północ, do Sighisoary.
Późnym popołudniem zwiedzamy piękne stare miasto.
Po schodkach wchodzimy na wzgórze z zabytkowym kościołem gotyckim. Po wykupieniu biletu (2 leje/os) dostajemy kartkę z tekstem w języku polskim.
Zaglądamy w kilka zaułków starówki, na chwilkę wchodzimy do pięknej winiarni. Jeszcze parę fotek i już pędzimy do Biertan.
We wsi Biertan znajduje się jeden z największych i najlepiej zachowanych kościołów warownych. Murowany kościół z drewnianymi wieżami otoczony jest trzema pierścieniami wałów. Nigdy nie został zdobyty. Na listę UNESCO warowny kościół wpisany jest wraz z całą zabytkową wsią, która do dziś zachowała średniowieczny charakter.
Ruszamy dalej w kierunku Trasy Transfogarskiej - cel naszej dzisiejszej podróży. W niedzielne popołudnie drogę mamy prawie pustą. Za to z naprzeciwka sznur aut powracających z wekendu. Drogę utrudniają prace remontowe i ciągły ruch wahadłowy.
Wjeżdżamy na transfogarską - przecudnej urody droga z niezliczoną liczbą serpentyn i zakrętów. Wielki i szalony pomysł wielkiego Czauczesku. Droga czynna jest od 6 rano do 21, od 15 czerwca do 15 września ze względu na zagrożenie lawinowe. Budowa drogi trwała 10 lat, podczas prac zginęło 38 żołnierzy. Transfogarska jest drugą (po Transalipnie) najwyżej położoną drogą w Rumunii - 2044 m.n.p.m. Podziwiając widoki wjeżdżamy na parking w pobliże jeziorka Balea (położone na wysokości 2027m).
Na parkingu sporo samochodów, kilka straganów. Po prawej stronie budynek stacji ratownictwa górskiego. Nad jeziorem na półwyspie znajduje się schronisko, ale to jest bardziej hotel dla bogatych turystów. Tu się nie rozstawia namiotów. Dzisiaj nocleg w aucie - z wyboru. Raniutko chcemy wyruszyć na Negoiu (2535m) drugi co do wielkości szczyt Fagaraszy i Rumunii. Większy o 8 m jest tylko Moldoveanu (2543), ale to już na następną wyprawę.
Około 21.30 trasa i parking pustoszeją. Obejrzeliśmy przepiękny zachód słońca, potem już w zupełnych ciemnościach podziwialiśmy migające w dole światełka miasteczka Victoria.Zrobiło się bardzo chłodno, ale nastrój niesamowity. Romantyczna gwiaździsta noc powyżej dwóch tysięcy metrów w dalekim obcym kraju...
Kiedy już przygotowani do porannego wyjścia "mościmy się" w aucie do spania, z tunelu z ogromnym hukiem wyjeżdżają motocykliści. Wyłapujemy pojedyncze słowa - to Polacy! Zasypiamy...
Szlak na Negoiu - Bukareszt - autostrada do Constancy
9 lipca 2007 (poniedziałek)
Noc na grani fantastyczna! Rozgwieżdżone niebo, wschód księżyca, szarówka i przepiękny wschód słońca. Pobudka o 5.20, śniadanie, kanapki i godzinę później ruszamy.
Jeszcze wcześniej wstali motocykliści z Gdańska. W nocy było chłodno, tylko 5 stopni więc rozpalili sobie ognisko. Po pobycie w Grecji i upałach mocno się wychłodzili tej nocy. Po chwili rozmowy ruszamy dalej.
Dość szybko osiągamy przełęcz Saua Caprei (Kozia Przełęcz 2315m) skąd przepięknie widać Szosę Transfogarską i jej niesamowite serpentyny. Widzieliśmy, jak ruszają "nasi" mototocykliści. Obserwujemy w dolinie po drugiej stronie gór kilka namiotów. Mijamy jednego samotnego wędrowcę. Kolejna godzina marszu i w zasięgu wzroku mamy 2 namioty i troje ludzi. Góry piękne i co najważniejsze - puste. Niewielu tu turystów. Przyspieszamy naszą wędrówkę.
Do jeziorka i schronu oznaczonego na mapie mieliśmy dotrzeć w 3,5 godziny, a jesteśmy tam dopiero godzinę później. Ale tu jest tak pięknie, tak daleko od cywilizacji... Widoki zapierają dech w piersi!
W schronie (taka metalowa puszka z pryczami) noc spędzili Czesi. Chwilkę rozmawiamy: ona jest tu kolejny raz, on wędruje po raz pierwszy. Całe wakacje chcą spędzić łążąc po rumuńskich górach.
Ruszamy na ostatni, najtrudniejszy odcinek w drodze na Negoiu. Jest to zarazem (wg przewodników) najtrudniejszy w Karpatach rumuńskich szlak. Mija 11.00. Jakiś znaczących trudności do tej pory nie było. Gdzieniegdzie leży jeszcze śnieg, a pod nim płyną strumyczki. Dość łatwo dają się pokonać te pozostałości po zimie. Spotykamy parę Kanadyczyków - wracają ze szczytu, są bez bagażu - tylko maleńkie plecaki.
Przed nami stumetrowy Żleb Drakuli. Dość trudny odcinek, całkowicie pionowy żleb - wspinaczka po łańcuchach. Fajna zabawa, chociaż momentami było trudno i niebezpiecznie. Żleb w dwóch miejscach jest bardzo wąski. Przejście z wyprawowym plecakiem stanowi tu nie lada wyzwanie. (Mijający się z nami trzej Niemcy mieli z tym spore trudności). Mijają nas jeszcze ojciec z synem - Rumuni. Wszyscy schodzą z Negoiu, a my dopiero idziemy, by go zdobyć.
O 12.30 wchodzimy na szczyt Negoiu (2535m), skąd rozpościera się wspaniały widok - przed nami panorama Karpat. Fantastyczna pogoda, cudowna wyprawa. Fotki, słodka chwila z batonikiem i czas pożegnać szczyt, który przez wiele lat uchodził za najwyższy w Rumunii.
Schodzimy, przed nami pięć godzin drogi powrotnej do Balea Lace, do auta. Droga powrotna znowu prowadzi przez Żleb Drakuli, gdzie mijamy się z parą rumuńską. Chłopak tylko miał plecaczek, obydwoje w halówkach, on w dżinsach. Tylko współczuć, bo buty z twardą podeszwą to podstawa na tych skałach.
Zejście z Negoiu to ogromna suma podejść. Szlak to wznosi się, to opada. Wspinamy się na szczyt, by za chwilę tracić wysokość w koszmarnym zejściu. Po drodze mijamy dość liczną grupę Węgrów - wracających z pobliskiego szczytu. Dogania nas para Rumunów w halówkach - ona czerwona na twarzy, mocno zmęczona, "goni" resztkami sił. On jakby nie widział jej zmęczenia. Zaliczyli szczyt i wracają. Doganiamy Niemców. Zdawkowa konwersacja - oni od kilku dni w górach, będą nocować na graniach, chcą przejść pasmo, ale mapę to mają kiepską.
Na szlaku zrbiło się tłoczno. Liczną grupą docieramy do ostaniej przełęczy. Niemcy zostają tu na nocleg, Węgrzy odpoczywają, a my schodzimy w dolinkę. Kolana mocno dokuczają, ale widok parkingu i samochodu dodaje sił.
O 18.40 meldujemy się przy aucie. Kolejny szczyt możemy sobie zaliczyć do kolekcji.
W scenerii transfogarskiej trasy robię turystyczne danie - polski makaron z sosem i konserwą. W pobliskim strumyku z lodowatą wodą dokonujemy ablucji. Przy posiłku ustlamy plany na dalszą drogę. Wg map po przejechaniu tunelu, za ok. 45 km będzie parking z kempingiem i tam zanocujemy. Marzy nam się kąpiel...
Żegnamy Balea Lac i tunelem przedostajemy się na drugą stronę Szosy Transfogarskiej w kierunku Curtea de Arges, mijamy jezioro Vidraru. Niestety, ani w Curta de Arges, ani w Pitesti nie znajdujemy kempingu. Jedziemy więc dalej w kierunku Bukaresztu, gdzie docieramy o 23.30. Pomimo bardzo późnej pory natężenie ruchu jest ogromne. Znajdujemy się na autostradzie A1. Musimy tylko zjechać na A2 i już będziemy jechać do Constancy nad Morzem Czarnym. Niestety, to co proste na mapie, w rzeczywistości wcale proste nie jest. Niestety, krążymy, szukamy znaków i nigdzie nic! W końcu prosimy policjantów o pomoc. Policjanci chwilkę debatowli nad naszą mapą, tłumaczą nam po angielsku, próbują po francusku, w końcu wsiadają do swojego auta i pilotują nas do wylotu na autostradę A2. Dziękujemy im migając światłami, oddychamy z ulgą i po chwili... droga kończy się nam n osiedlu z blokami. A miało być tak prosto!!!
Prosimy o pomoc taryfiarza. Ogląda naszą mapę i każe ją wyrzucić, bo stara i nieaktualna. Po angielsku zaczyna nam tłumaczyć, że to niby prosto i nie prosto. W końcu wsiada w swoje auto i każe jechać za sobą. Tym razem pilotuje nas aż do końca Bukaresztu. Nareszcie dostrzegamy drogowskaz Constanca i A2. O 1.15 żegnamy Bukareszt. Nie chcemy nawet myśleć, jak wygląda to miasto za dnia, skoro w nocy jest taki ruch.
Na pierwszym parkingu na autostradzie rozkładamy siedzenia. Ta opcja noclegu już przećwiczona, żeby tak jeszcze prysznic...
Constanca - Morze Czarne - kemping Zodiak
10 lipca 2007(wtorek)
Brudni i zmęczeni budzimy się ok. 6.00. Kawa na parkingu. W maleńkiej umywalce udało się nawet głowę umyć, co znacznie poprawia nastrój. Odświeżeni i przebrani ruszamy w kierunku Constancy.
Z A2 widać ogromne pola słoneczników i już puste rżyska, które świadczą o zakończeniu żniw. Rumunia to kraj kontrastów: dziś obserwujemy ogromne pola, a dwa dni temu oglądaliśmy maleńkie poletka, luksusowe auta i wozy z osiołkami, wspaniałe nowoczesne domy i rozwalające się lepianki.
W Fetesti, a potem w Cernavoda przekraczamy Dunaj.
Piękne mosty, ale do delty Dunaju stąd daleko. Z morzem łączy Dunaj kanał Marea Neagra.
Constanca - duże miasto portowe. Ogromny ruch samochodowy. Parkujemy niedaleko plaży miejskiej. Okrągły hotel przy plaży bierzemy za kasyno. Na początek morze i plaża. Przed południem nie ma tu tłoku. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że Morze Czarne wcale takie ciepłe nie jest. Plażowanie trwa krótko.
Trochę zwiedzamy miasto, w banku wymieniamy euro na leje po bardzo dobrym kursie. Zdjęcia, zakupy, spacer uliczkami i po 2 godz. wyjeżdżamy z miasta w poszukiwaniu kempingu.
Lokujemy się na kempingu "Zodiak" w pobliżu plaży. W końcu normalny prysznic, pranie itp. Czas na kąpiele słoneczne i morskie.
Plaża po południu zapełnia się turystami na gęsto. Nareszcie mam czas, by uzupełnić notatki. Po 1,5 godz. mamy dość nudy na plaży. Woda nadal za zimna, fale za wysokie i za dużo ludzi. Atrakcją jest trening karate nieopodal plaży.
Wracamy do namiotu. Porządki w aucie. Po dwóch dniach noclegów w samochodzie spanie na normalnym materacu to już luksus.
Ten luksus przez pół nocy zakłócał hałas z pobliskiej dyskoteki.
11 lipca 2007 (środa)
Wjeżdżamy z kempingu po dziesiątej i udajemy się w kierunku Bułgarii