Jedziemy do Melnika i dalej wąziutkim asfaltem do Rożenskiego Monastyru. Samochód zostawiamy na parkingu w centrum wsi, a sami - jak prawdziwi pielgrzymi - ścieżką wśród pól i cienistych drzew ruszamy do monastyru. Oczywiście można było dojechać te 1,6 km autem, ale spacerek dobrze nam zrobił. W końcu od rana siedzieliśmy w aucie.
Po drodze mijamy murowaną cerkiew, która czasy świetności dawno ma za sobą. Raczej nie odprawia się tu nabożeństw. Jest jeszcze pomnik.
Przed bramą monastyru (w okolicznych zaroślach) zmieniamy krótkie spodenki na trochę dłuższe i wchodzimy na klasztorny dziedziniec, który tonie w zieleni. Zza liśćmi winorośli giną całe zabudowania. Dochodzą nas głosy cichuteńko śpiewanych pieśni.
Po prawej stronie od wejścia umiejscowiona jest świątynia. Monastyr pachnie starością i woskiem. Sporo tu drewnianych detali architektonicznych, chociaż cała zabudowa klasztoru jest kamienna. Przez krótką chwilę jesteśmy sami w świątyni. Szanujemy zakaz fotografowania i nie robimy zdjęć wewnątrz. Piękne freski, zapach wosku i stary ikonostas stanowią o atmosferze tego miejsca i o jego duchowości.
Zwiedzamy zabudowania gospodarcze, które w obrębie monastyru udostępniono turystom. Ciekawe pomieszczenie z piecem chlebowym i refektarz, gdzie w kilku miejscach na ścianach zachowały się fragmenty oryginalnych fresków. Skrzypiące drewniane schody, cele zakonników (nie do zwiedzania) i na wprost wejścia do monastyru - kranik z dobrą źródlaną wodą.
Rożenski klasztor ma bogatą historię. Datowany jest na IX w. Obecny stan zawdzięcza pieczołowitej konserwacji. Klasztorna cerkiew pochodzi z XIV w., ma od strony południowej i zachodniej piękne drewniane galerie, wsparte na wysokich słupach. W klasztorze tym przez wiele lat działała szkoła kaligrafii - ręcznie przepisywano księgi liturgiczne ozdabiając je licznymi miniaturami.
Sama wieś Rożen (6 km od Melnika) żyje z turystyki. Informacje o kwaterach, restauracje, stragany na ryneczku tworzą specyficzny kilmat.
Wracając do Melnika kilkakrotnie ztrzymujemy się, by fotografować słynne melnickie góry - skalne piramidy.
Jedziemy w góry do Saparewa Banja - to 127 km od Melnika, a upał nadal mocno daje się we znaki.
Trasa piękna widokowo, na horyzoncie cały czas widoczne góry Riła. Kierujemy się do kompleksu Malavica. Droga asfaltowa poprowadzona wzdłuż rzeczki. Wszechobecny zapach grilla. Mnóstwo aut, sporo ludzi odpoczywa na brzegu rzeki, ale namiotów brak. Zatrzymujemy się i my przy rzeczce, by zrobić kolację. Kiedy przyjeżdżają Holendrzy i rozbijają obóz, my też postanawiamy zostać tu na noc. Kąpiel w lodowatej górskiej rzece to przyjemna odmiana po wszechobecnych upałach.
Malavica, Siedmi Oziera
20 lipaca 2011 (środa)
Już po szóstej rano zwijamy obozowisko i jedziemy do kompleksu Malavica. Droga asfaltowa, ale więcej tu dziur niż asfaltu. Jak dobrze, że nie próbowaliśmy pokonać tej trasy o zmierzchu. Dojeżdżamy do parkingu. Chyba płatny, ale pora zbyt wczesna i nikogo z dozorców nie ma. Zostawiamy auto na polanie, nieopodal stoją trzy zamknięte namioty. Ruszamy na spotkanie z Narodowym Parkiem Riła.
Po godzinie nieśpiesznego marszu docieramy do schroniska Malavica. Spotkamy tu rodzinkę Polaków. Chwilę rozmawiamy przeszkadzając im w śniadaniu. Ruszamy dalej, dość szybko nabieramy wysokości.
Podziwiamy walory rilskiego parku: wysokie góry poprzecinane wstęgami rzeczek i strumyków, różnorodna roślinność i urokliwe jeziorka w dolinach.
Podczas dłuższego postoju studiujemy mapę, z której wynika, że możemy skrócić sobie trasę idąc nieznakowaną ścieżką od przełęczy. Na szczycie widzimy grupę ludzi, więc postanawiamy pójść widoczną ścieżką.
Ścieżka początkowo mocno wydeptana i przez to widoczna, po pewnym czasie zanikła. Kiedy dotarliśmy do ołtarzyka taternickiego, zrozumieliśmy, że to nieznakowany szlak np. dla ratowników i tych, co chcą się szkolić wspinaczkowo. Dotarliśmy na znaczną wysokość i ścieżka urwałą się. Grupa ludzi na szczycie (wg nas mylnie określony jako Malavica) to zespół ludzi ćwiczących wejścia z asekuracją.
Wracamy na właściwy - czerwony szlak, wściekli na swoją głupotę. Skrótów nam się zachciało i straciliśmy ponad godzinę na ciornie się po niewłaściwych szlakach i szczytach.
12.40 - obchodzimy graniówką do właściwego szczytu Malavica, gdzie spotykamy dwóch sympatycznych Czechów i obserwujemy jak "nasz" zespół ćwiczebny wspina się z asekuracją nieznakowanym szlakiem. Dobrze, że my w porę z tej trasy zrezygnowaliśmy. Szlak do przejścia, ale ryzyko zbyt duże. Wspinaczka z asekuracją liny tu potrzebna, a nie własne ręce i nogi.
Szukamy odpowiedniego kamienia - zaliczamy sobie szczyt Malavica (2729m), a Małą Malavicę, którą wzięliśmy za właściwy szczyt mozemy sobie zaliczyć tylko do wysokości przełęczy - wyżej już nie wchodziliśmy.
13.15 - rozpoczynamy zejście do Siedmi Oziera. Tym razem bez skracania drogi. Około 14.30 zaczyna zmieniać się pogoda, nadciągają chmury, a potem spadają pierwsze krople deszczu. Chwilę przeczekujemy schowani w załomie skalnym, ale chmur przybywa i słychać pomruki nadciągającej burzy. Jesteśmy na graniach, burza w tych warunkach nie jest bezpieczna. Decydujemy się iść dalej, bo przed nami jeszcze długa droga do schroniska.
Przechodzimy obok, tuż pod szczytem Malak Mermer (2562m). Po drodze zdobywamy jeszcze Dodov Vrach (2661m), gdzie mijamy się z dwójką turystów. Pogoda niestabilna, chmur raz więcej, raz mniej, ale nie pada. Trochę zbyt duży wiatr hula po graniach, gdzieś daleko grzmi. Z daleka obserwujemy stado dzikich koni. Gdyby groziła nam burza, konie nie stałyby tak spokojnie. Jednak przyspieszamy wędrówkę podziwiając kolejne, wyłaniające się zza szczytów, jeziora.
Przecudnej urody widoki, aż żal, ze musimy tak szybko wędrować. "Zalicczamy" kolejny szczyt Damga (2669m). Konie nadal nam towarzyszą, teraz są znacznie bliżej i wskazują nam drogę do przełęczy.
Pogoda poprawiła się, wiatr przegonił chmury. Ze szczytów obserwujemy trzy schroniska zastanawiając się, które wybrać na nocleg. Podziwiamy przepiękne jeziorka w dolinkach. Trasa przepiękna widokowo, niezbyt trudna.
Szlak w większości poprowadzony łagodną granią, na której bujnie rosną trawy. Trochę przypomina to połoniny, tyle że o 1300 metrów wyżej.
Rozpoczynamy spokojne zejście. Spotykamy sympatyczną parę w trampeczkach i zapewniamy, że zostało im zaledwie 5 minut do szczytu. Mijamy się jeszcze z parą Niemców, któzy wędrują z ogromnymi plecakami. Pewnie kieruja się do schroniska Iwan Wazow.
Niespodziewanie znowu pojawiają się ciemne chmury, zrywa się wiatr. Fotografujemy przepiękną, podwójną tęczę nad schroniskiem Sedemte Jezera. Zdecydowaliśmy, że tam dotrzemy, ponieważ jest bliżej. Niewielki deszczyk zamienił się w ulewę, na jeziorze pojawiły się fale z białymi grzywami. Chwilę potem znowu się wypogodziło. Nasze kurtki wytrzymały ulewę, zresztą największy deszcz przeczekaliśmy pod dachem opuszczonej chaty. Kiedy wydawało się, że bezpiecznie dotrzemy do schroniska, niespodziewanie nadeszła nawałnica. Grad wielkości dużego grochu obijał nam ręce i nogi. Silne podmuchy wiatru powodowały, ze strudem utrzymywaliśmy równowagę. Aby dotrzeć do schroniska zabrakło nam około 15 minut. Trawa wokół i ścieżka usłane były gradowymi kulkami. Jak dwie zmokłe kury dotarliśmy do schronska Sedemte Jeziera (na wysokości 2196m).
Obiekt z lat pięćdziesiątych uiegłego wieku pozostawia wiele do życzenia: wc na podwórku - dziura w betonie, brak łazienki, brak bieżącej wody, na stołówce piec - koza (oczywiście wygaszony). Pomimo naszych próśb i obietnic gospodyni, nie dało się przy nim ogrzać ani wysuszyć ciuchów, ponieważ nie został rozpalony. Otrzymujemy miejsca w wieloosobowej sali, gdzie już ulokowała się para Francuzów. (Oni to dopiero szok przeżyli). Pościel już nawleczona, szarawa... Po 2 wełniane koce na osobę. Przypominam sobie inne bułgarskie schronisko i dokładnie przeszukuję koce w poszukiwaniu małych fruwających stworków. Na szczęście moli nie znajduję. Rozkładamy, gdzie się da, wszystkie nasze mokre ciuchy.
Za oknem rozpętało się piekło. Wiatr wiał w różnych kierunkach powodując na jeziorze ogromne fale, grad padał jeszcze dwukrotnie. Wiało tak silnie, że stara stolarka w oknach wręcz jęczała; baliśmy się czy wytrzyma. Około 18. wszystko ucichło, jeszcze słoneczko się pokazało. W stołówce zamówiliśmy herbatę - dostaliśmy lekko ciepłą, słodzoną miodem owocową wodę. Ważne, że była ciepła, do naszych kanapek wystarczyła.
Po wizycie w toalecie postanawiam nie korzystać więcej z tego przybytku. Okoliczne mokre krzaki też wykluczyłam - aby do rana... To nie koniec złych wiadomości. Okazuje się, że miałam źle ustawioną lustrzankę i wszystkie moje zdjęcia są zbyt ciemne. Najbardziej szkoda mi tych z tęczą.
Do wieczora nikt więcej nie doszedł do naszego pokoju. Za to w stołówce tłok panował ogromny, kiedy zeszłam opłacać rachunek za pobyt (26 lew za dwie osoby). Pachniało pięknie domowymi omletami, ale ten brak bieżącej wody w kuchni nie zachęcał do konsumpcji.
Zastanawialiśmy się, skąd nagle wzięło się tu tyle ludzi?
Poszukiwanie szlaku do chiży Woda, kompleks Malawica, Sofia
21 lipca 2011 (czwartek)
O 6 rano po cichutku wstajemy i pakujemy swoje manatki. Kiedy wychodzimy, Francuzi jeszcze śpią.
Przed schroniskiem szukamy oznakowań szlaków. Mamy problem z orientacją - nigdzie nie widać niebieskich znaków, które mają prowadzić do schroniska Woda. Nie widać żadnych oznaczeń szlaków. Wydeptaną ścieżką idziemy w górę. Poprzedniego dnia obserwowaliśmy schodzącą tą ścieżką z gór karawanę koników z zaopatrzeniem do schroniska (tak nam się wydawało).
Ścieżka prowadzi do obozowiska jakiejś francuskiej sekty. Z namiotów wyłaniają się nieliczne osoby w wieku balzakowskim plus. Dotychczas sekta kojarzyła się nam z młodymi, zbuntowanymi ludźmi, a tu zaskoczenie. Miły starszy pan "pa ruski" każe nam zejść i nieznakowaną ścieżką obejść jezioro górą, a potem to już trafimy na szlak.
Postanawiamy jednak zejść do schroniska i tam poszukać znakowanego szlaku. Jeszcze dwukrotnie zawracamy nim trafimy na właściwy szlak. Straciliśmy ponad pół godziny, by w miejscu węzła szlaków odnaleźć właściwą drogę. Przez dłuższą chwilę wędrujemy wzdłuż szlaku oznakowanego trzema kolorami (żółty, niebieski i czerwony). Nagle został nam tylko czerowny pasek na kamieniach, a więc znowu zawracamy. Tym razem ze skał obserwujemy wyznakowanie zimowe czyli pordzewiałe metalowe tyczki. Z pomocą mapy i tyczek "na czuja" kierujemy się na właściwą drogę i z lewej strony obchodzimy jezioro. Ufff, te bułgarskie oznakowania szlaków!
W końcu odnajdujemy stare i wyblakłe niebieskie znaki i wyraźną ścieżkę wśród traw i rzadkiej kosodrzewiny. Potem znaki całkowicie zanikły, ale ścieżka stała się wyraźniejsza. Ścieżka pokrywa się ze ścieżką na mapie, co oznacza, że idziemy w dobrym kierunku.
O 10. głośnym szczekaniem psa wita nas chiża Woda. O standardach schroniska lepiej nie pisać, bo ich nie ma.
Budynek grozi zawaleniem, kompletna ruina. Właściciel lub gospodarz zalatuje alkoholem, ale skutecznie odwołuje psa.
Na budynku wiszą narty i lampki choinkowe, co pozwala sądzić, że docierają tu amatorzy sportów zimowych.
W sumie to brak słów, by opisać bułgarską bazę noclegową w parku narodowym. Nieremontowane, zaniedbane budynki, brak bieżącej wody - raczej trudno w takich warunkach oczekiwać na turystów. Nocleg w takich warunkach wymaga nie lada samozaparcia. Wychodząc na szlak do kompleksu Malawica spotykamy pierwszych turystów - czwórka Bułgarów w średnim wieku.
Z chiży Woda do kompleksu Malawica, gdzie zostawiliśmy samochód, jest około 90 minut drogi. Tym razem trasa dobrze wyznakowana, przebiega w większości starą górską drogą.
Droga w kilku miejscach zatarasowana wielkimi zwalonymi sosnami, co skutecznie uniemożliwia przejazd, ale uatrakcyjnia wędrówkę. Tłoku na szlaku nie ma, w sumie spotkaliśmy jedenaście osób.
Na parkingu przy kompleksie Malawica stoi kilka aut. Nie niepokojeni przez panią parkingową wyjeżdżamy z parkingu. Pewnie płatny jest zimą, dla narciarzy.
Zjeżdżamy do dolinki i zatrzymujemy się jeszcze raz w tym samym miejscu, co poprzedniego dnia. Dość ustronne miejsce pozwala na kąpiel w zimnej rzece. Przygotowujemy posiłek, odpoczywamy i tak mija nam czas do 14. Potem ruszamy do stolicy Bułgarii - Sofii.
15.30 - wjeżdżamy do Sofii. Stolica w godzinach szczytu, ruch samochodowy bardzo duży.
Dwukrotnie obserwujemy odholowanie aut wprost z parkingu: dźwig podnosi auto i ustawia na specjalnym samochodzie. Jest to dość oryginalny sposób, by uporać się z niepłacącymi za parkowanie kierowcami. Dzięki temu bez problemy znajdujemy miejsce parkingowe w centrum miasta. Za 2 lewa mozemy parkować przez 2 godziny i tyle musi nam wystarczyć na poznanie stolicy.
Zwiedzamy ogromną cerkiew pw. Aleksandra Newskiego, a potem cerkiew Świętego Nikołaja.
Spacer głównymi ulicami w centrum. Docieramy na plac teatralny, gdzie oglądamy przepiękne zdjecia z delty Dunaju. Lody, spacer po parku i widok na najwyższy szczyt - Witoszę.
Z Sofii pojechaliśmy w kierunku Montany. Trasa przepiękna widokowo, ale w asfalcie ogromne dziury i trzeba bardzo uważać, by zawieszenia nie urwać. Docieramy do przełęczy Petrohan (1420m). Mieliśmy nadzieję na jakieś piękne widoki, ale wszystko szczelnie zarośnięte lasami.
Nie udało nam się sprawdzić stanu kempingu pod Białogrodczykiem, bo go nie znaleźliśmy. Rozbiliśmy obóz na dziko.
Białogrodczik, jaskinia Magura, Calafat
22 lipca 2011 (piątek)
Noc minęła spokojnie, nikt nas nie zaczepiał. Zwijamy obóz i rozpoczynamy zwiedzanie od obfotografowania czerwonych skał pod Białogrodczikiem.
Dopiero po sesji foto wjeżdżamy do miasta. W centrum parking za darmo. W oczekiwaniu na otwarcie centrum informacji turystycznej zamawiamy sobie poranne espresso (1,4 lewa za dwie kawy). P
Potem raz jeszcze ruszamy szlakiem czerwonych skał.
Przepiękne formacje skalne wspaniale prezentują się w porannym słońcu.
Szczególnie upodobaliśmy sobie wyjątkowo fotogeniczną formę grzyba.
Jedziemy zwiedzić zamek. Cztery lata temu zwiedzaliśmy zamek w potwornym upale, dziś jest znacznie przyjemniejsza pogoda na zwiedzanie.
Pojawiły się nowe elementy wystroju podzamcza: wiejska chata u podnóża skał i kaplica, jakby wklejona w załom skalny. Tym razem budowlę penetrujemy dokładnie.
Ogromną przjemność sprawia nam możliwość swobodnego poruszania się po szczytach fantastycznych formacji skalnych. Stajemy się wdzięcznym obiektem do fotografowania dla niemieckich emerytów. W południe opuszczamy zamek, znowu robi się gorąco.
Zaglądamy jeszcze na punkt widokowy przy obserwatorium astronomicznym (zamknięte dla zwiedzających). Z platformy widokowej rozciąga się wspaniały widok na okolicę: zamek, pobliskie skały i współczesny Białogrodczik.
Jedziemy zwiedzać jaskinię Magurę, któa znajduje się w pobliżu. Trochę kluczymy, zanim trafiamy na miejsce.
Jaskini czynna od 10 do 17, wejścia co godzinę. Wstep 5 lew, foto 2 lewa, kamera 10. W dość licznej grupie znajdują się Rosjanie i para Polaków. Rosjanie opłacili oprowadzanie po rosyjsku. Niestety, młody przewodnik po rosyjsku zna mniej słów niż my po angielsku. Szkoda... Nie skorzystaliśmy zbytnio, a Rosjanie w połowie drogi zrezygnowali (dzieciak z powodu ciemności darł się niemiłosiernie).
Przewodnik po bułgarsku mówił bardzo szybko, niezbyt wyraźnie i trudno było zrozumieć, o co chodzi z rysunkami naskalnymi. Coś pokazał za szybą na skale, ale oświetlenie słabe, ludzi dużo i trudno było zrozumieć, o co chodzi. Ta druga para z Polski rozumiała jeszcze mniej, albo z rodakami nie chcieli się zadawać (jak to Polacy za granicą).
Widzieliśmy za to w całej okazałości największy bułgarskie stalaktyt zwany "Przewróconą Sosną" (20 m długości, 4 m średnicy).
Zwiedzanie jaskini trwało 75 minut. Pokonując prawie 2 km trasy obserwowaliśmy przepiękne nacieki, nawisy, różnorodne formy skalne, fantazyjne kształty stalaktytów i stalagmitów. Najwspanialsze nacieki mają swoje nazwy: Komnata Triumfalna (sala koncertowa), Fiordy, Topola, Gliniane Piiramidy, Skamieniała Rzeka. Docieramy do pomieszczenia wyłożonego kafelkami. Znajdowało się tu wcześniej sanatorium. Obecnie pomieszczenie straszy pustką, nie ma oświetlenia elektrycznego, ze ścian zwiają kable. Dowiadujemy się, że w Sali Nietoperzy leżakuje słynne wino Magura.
Po wyjściu z jaskini chwilkę rozmawiamy z Polakami. Czeka na nich taryfa i szybko wracają do Białogrodczika (25 km), gdzie się zatrzymali. My możemy skorzystać z wagonika kolejki elektrycznej lub dojść do auta na piechotę. Wracamy szybkim marszem 20 minut.
Po 15 kierujemy się na przeprawę promową Calafat - Vidin. Przy nabrzeżu jesteśmy ok. 17. Pół godziny później odpływamy promem, żegnając się z Bułgarią. Cena przeprawy to łącznie 29 euro, dolarów trzeba aż 46, a nie 26 jak podawano w internecie.
Na horyzoncie widoczna budowa nowego (2 km długości) mostu łączącego Bułgaarię z Rumunią. W czasie tej przeprawy mijamy bułgarski Port Północny, gdzie trwa załądunek na barki. Cała przeprawa trwa 20 minut,a rozładunek aut ok. 10 minut.
Witaj Rumunio! Opłata portowa w Rumunii to 7 euro. Nie bardzo chcą przyjąć 30 ronów (lei). Winieta też kosztuje - 3 euro lub 13 lei (dokładnie to 12,65, ale reszty nie wydają). Przelicznik kiepski - 4,20 lei za jedno euro, ale jak chcę sprzedać euro to już liczą tylko 3,97 rona. Wcześniej zakupiliśmy sporo lei i chcemy się ich pozbyć, a Rumunom bardziej zależy na euro.